MUCHA
Całkowita degrengolada, dopadła mnie akurat dziś w Wigilię. Jakby na ironię losu, zamiast ukojenia i spokoju ducha, jaki powinienem odczuwać właśnie dzisiaj, mój mózg zbuntował się wykonując swoisty paroksyzm niesubordynacji i spowodował tym samym całkowitą rewoltę mojej struktury wewnętrznej. Miast zasiąść do stołu pospołu z rodziną, by jak każe tradycja dzielić się opłatkiem i nadzieją, brnąłem po kolana w śniegu, w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Widocznie nadwyrężone latami faszerowania fałszem sumienie, przeżarte chronicznym udawaniem i karmione jednostajnie górami kłamstw, w końcu puściło w szwach i pękło niczym mydlana bańka. Cóż! Znów przecież, chcąc nie chcąc, musiałbym się określić, przyjąć jedynie słuszną postawę i zgodnie z nakazem tradycji wypełnić swój obowiązek. Obowiązek? Właśnie… Względem kogo? Względem czego? Wiedziałem, że pomimo wszelkich pozorów obojętności i wewnętrznego dystansu, jaki miałem do wszelkich spraw wątpliwych, to, że z wygodnictwa, konformizmu, tchórzostwa czy też jakichkolwiek innych pobudek realizowałem schemat
i wypełniałem oczekiwania względem mnie artykułowane – stawiało mnie w sytuacji jednoznacznej – całkowitego wewnętrznego rozdarcia. Wszystko, co robiłem i czego nie robiłem, miało wydźwięk o wiele większy i dotkliwszy niż mógłbym przypuszczać w swojej naiwności. Tworzyło bowiem zupełnie automatycznie i samoistnie relacje pomiędzy mną, a wartościami, z którymi wchodziłem w kolizję, dokonując takich właśnie, a nie innych wyborów. Stopniowo następował proces samodefiniowania indywiduum ludzkiego jakim (o kuriozum) byłem w chwili obecnej. Byłem bowiem zupełnie pozbawionym ludzkich odruchów androidem. Gdzież były one monstrualne owe idealne miłości, uczucia bez skazy, wartości ponadczasowe dla których warto było żyć. Wszystko to, wyglądało w mych zmęczonych oczach, niczym wielka i kiepsko zaaranżowana mistyfikacja, swego rodzaju infantylna zabawa. Cały ten kram z choinkami, św. Mikołajem i całą tą bożonarodzeniową szopką, wydawały mi się niczym więcej, niż tylko projekcją dziecinnych marzeń, z dobudowaną sztucznie tradycją, która pozwalała łatwiej i przyjemniej żyć. Rzeczywistość była o wiele bardziej niejednoznaczna i skomplikowana. Rzeczywistość to byłem wszakże ja! Ja i przede wszystkim ja (i raz jeszcze ja)! Może gdzieś, absolutnie na dnie mego jestestwa, w głębi mej duszy, w jakichś najskrytszych zakamarkach, znajdowały się mikroskopijne luki z zagnieżdżoną wewnątrz TAJEMNICĄ, ale dopatrywać się w nich bóstwa – nie, to było niedorzeczne! Od tego byłem jakże daleki, końcu znałem siebie. Cóż boskiego mogło być w takim jak ja człowieku. To przekomiczne – oto ja, który dla samego siebie, nie mam szacunku, mam dostrzegać swe własne bóstwo, swój własny absolut? Całe to oczekiwanie na narodziny tego czegoś, te pobożne życzenia i „wszechobecna nadzieja”, wydawały mi się doprawdy szczytem naiwnego lenistwa. Jakże bowiem można inaczej określić pragnienie istnienia czegoś, co załatwiłoby wszystkie problemy tego świata tylko po to by nabrał on sensu? To, więcej niż żałosne rozumowanie napawało mnie szczerą odrazą. Było jedynie wymigiwaniem się od odpowiedzialności za treść i formę naszej egzystencji i to za pomocą kilku prymitywnych, niewiele znaczących formułek. Zdecydowanie bardziej nadawały się do opowiadania na dobranoc w charakterze kołysanki niż tłumaczenia świata. Rozwiązanie zagadki istnienia, jego przyczynowo skutkowych implikacji i wynikających stąd wniosków – za pomocą najbardziej nawet wyrafinowanych baśni, było poniżej mojej człowieczej godności. Samo istnienie zasługiwało na większy szacunek! To jednak niewiele miało wspólnego ze straszliwym rozkładem mej osobowości, jaki niewątpliwie dokonywał się we mnie nieustannie. Cóż mógł mnie obchodzić choćby i cały świat, jeśli rozkładowi ulegałem ja. Świat mógł nurzać się po szyję w mrzonkach i hipokryzji, mógł grać i oszukiwać siebie w nieskończoność – ja nie miałem tyle czasu. W końcu – cóż mnie to mogło obchodzić jak bardzo błądzi ludzkość, dopóki ja nie brałem w tym udziału. Dopóki byłem sobą – odrębną i całkowicie niezależnie myślącą jednostką, dzierżącą swój IDEAŁ – wszystko było w porządku. Gdzieżbym śmiał dopatrywać się w nim boskich atrybutów albo, o zgrozo, absolutu – ot zwykła uczciwość względem samego siebie i trzymanie się faktów były mi busolą. Tego rodzaju myśli tłukły się jak sfora rozszalałych psów w mej głowie, kiedy samotnie kroczyłem całą szerokością, zamkniętej tego dnia dla ruchu, ulicy Pustej. Byłem nieszczęśliwy poczuciem jedynym– poczuciem braku! Czułem jak próżnia wewnętrzna zasysa mnie coraz mocniej, próbując wciągnąć w głąb straszliwej niewiadomej czającej się gdzieś w środku mego rozszarpywanego na atomy antytez ducha. Niewątpliwie działo się ze mną coś strasznego – coś nad czym kompletnie nie potrafiłem zapanować. Zupełnie bezwolnie zapadałem się w czarną dziurę zwątpienia. Ze wszech stron, coraz ciaśniej, otaczało mnie lodowate morze autopogardy i przemożnego wstrętu do chwili następnej. Szedłem machinalnie, niczym raz puszczony w ruch bąk, bojąc się zatrzymać, jakby to zatrzymanie mogło mnie unieruchomić całkowicie i bez reszty. Myślałem: wszystko przez ową nijakość, która ze mnie wyziera jak afisz: „ Ja nie wiem!”. Owo permanentne niedookreślenie sprawiało, że istnieję jedynie połowicznie. Wszystko, ale to wszystko we mnie było w ten sposób niekompletne. Jakby półżartem, do pewnego stopnia i bez przesady. Nieznośnie umiarkowane – na wszelki wypadek, zawsze tylko po trochu, a więc „w tę i we w tę” – słowem „ni tak, ni owak”, zależy, z której strony spojrzeć, zawsze dokładnie gdzieś pomiędzy „tak” i „nie”. Nie określić się w czymkolwiek, wydawało się szczytem głupoty, a jednak pomimo rozdzierającej świadomości tego faktu – nie potrafiłem tego zrobić. Szedłem „ni tędy ni owędy”, szepcząc do siebie litanię niepojęcia, z narastającym obrzydzeniem do jutra i wszystkiego, czym je niechybnie uczynię. Kłęby pary całymi bałwanami buchały z mych ust. Otaczały mnie szczelnie, osiadając na wargach i policzkach stygnącym szkliwem zimowej nocy, próbując niepostrzeżenie zamknąć mi usta. Jakże byłbym szczęśliwy gdybym miał na podorędziu jakiś dogmat, co mówię: dogmacie – namiastkę jakąś, której ugryźć jadowitym zębem kpiny nie można. Która oprze się wszelkim atakom, choćby najbardziej nawet krytycznego umysłu malkontenta. Coś czego mógłbym się uchwycić właśnie teraz, w godzinie próby, kiedy wszystko wokół uparło się żeby dać się łatwo zakwestionować (ja chciałbym znaleźć wytłumaczenie dla siebie). Wszystko akurat dziś wszak nabierało specjalnego znaczenia i stawało się otwartą księgą, w której czytać mógł nawet ślepy – tylko ja jeden nie widziałem dla siebie ani promyka nadziei, bez konieczności dania wiary choćby najbłahszemu symbolowi. Byłem przez to jeszcze bardziej nieszczęśliwy, nieszczęśliwy aż do bólu skręcających się z rozpaczy trzewi. Jednak o dziwo – gdym myślał o sobie – kalumniami najgorszymi lżąc swe jestestwo – w mej głowie pozostawało niewzruszenie, niezmiennie dobre o sobie wyobrażenie. Zupełne kuriozum, nieprawdaż? A jednak! W końcu – ogólna niechęć, pewien rzekłbym niesmaczek, takie tam delikatne obrzydzenie, ot zwyczajny psychiczny dyskomfort – to mogło być po prostu zwykłe zmęczenie sobą samym. Nie takiego chciałem siebie widzieć – zaplątanego w hamletowskie rozterki, brodzącego w mroku chronicznej dwuznaczności własnych wyborów. To co czułem było najzupełniej zrozumiałe. Niby dlaczego miałoby być inaczej?! Mój pomysł na życie był jasny i świetlisty! Pasjonat spalający się w tyglu codziennych egzorcyzmów, oswajający nieskończoność i eksplorujący pełnię swej egzystencji, czerpiąc obiema rękoma z czeluści niepoznania, wydzierający tajemnicę bytu zazdrosnej bogini nieświadomości – to właśnie byłem ja! Zdecydowany na wszystko, charyzmatyczny bojownik „o wszystko, albo nic”. No właśnie; „albo nic” – było bardzo niepokojące. Mimo to dla samej takiej postawy warto było żyć! Oczyma wyobraźni widziałem tę szlachetną postać – z prawdziwą przyjemnością rozpoznawałem dobrze znajome, szlachetne rysy twarzy. Rozkoszowałem się finezją ducha i pięknem wewnętrznej sylwetki. Ba, w końcu – tak niewiele mi brakowało, do tego wizerunku! To byłem ja! Ja idealny – oczywiście pomijając ten zatrważający zbiór faktów, który – dziwnym trafem – stanowił mój życiorys. Pełen wewnętrznej antynomii galimatias wyborów, rezygnacji i niedotrzymań. Ta – co tu dużo – mówić przykra i upokarzająca gmatwanina szaleńczych szarż i żałosnych rejterad, heroicznych zrywów i bezprzyczynowych odwrotów był niestety moim dotychczasowym życiem. Las zaprzeczeń i braku konsekwencji, piętrzył się przede mną na kształt straszliwej dżungli zmarnowanych szans i niepowetowanych porażek. Był przy tym tak przerażająco groźny i wielki, że za każdym razem, kiedy ukazywał mi się w całej swej okazałości, wpadałem nagle w katatoniczne osłupienie zahipnotyzowany ogromem swej katastrofy. W wieku czterdziestu jeden lat – a więc tuż po apogeum, jeśli oczywiście za tę magiczną granicę przyjąć czterdziestkę – mogłem już wylegitymować się rozbitym małżeństwem i jeszcze bardziej rozbitym wnętrzem. Sto sześćdziesiąt na sto nadciśnienia i nieustanne mrowienie mostkowe, nie pozwalały zapomnieć o pełzającej miażdżycy tętnic wieńcowych. Wrzody niczym kwiaty na wiosennym klombie, wykwitały wciąż nowymi, krwawymi pąkami na śluzówce mej dwunastnicy. Nie żebym się użalał, albo co gorsza, oczekiwał współczucia – nic bardziej mylnego. Na każdy swój skurcz, na każdy spazm zdruzgotanych nieustannym stresem organów, zapracowałem solennie skrupulatnym czynieniem wszystkiego, co mogłoby mnie nadszarpnąć. Uszczknąć coś ze mnie i w jakiś sposób nadwątlić barierę chroniącą mnie przed gwałtem nierozsądnego ducha przeżartego wykolejoną ambicją. Dziś rano (olśniony nagłą myślą niczym błyskiem flesza) zdałem sobie niezwykle jasno sprawę, że dopóki będę zaśmiecał tę krainę niczyją jakimiś atrapami sensu i równie efektownymi, co nietrwałymi sztukateriami wartości, próbując nadaremnie tchnąć w nie życie i sprawić by zaistniały naprawdę i zaczęły funkcjonować na równych prawach z bólem istnienia i miłością dopóty nic się nie zmieni. Dopóki żadna żywa i namacalna treść nie wypełni tej pustki dopóty będę trwonił czas poświęcając się chimerycznym i sprokurowanym na własny użytek protezom sensów. Zupełnie tak samo jak w wielkomiejskiej, pełnej betonu dżungli, nie wyrośnie gigantyczna sekwoja, przytłumiona zimnym blaskiem aluminiowych drapaczy chmur – tak samo na gruncie moich syntetycznych fascynacji, nie miała szans wykiełkować najskromniejsza choćby autentyczna IDEA. Koniec z mistyfikacją i hipokryzją, nigdy więcej gry pozorów i bezładnej szamotaniny z własną słabością! Koniec! Postanowiłem oczyścić swój świat z wszelkiej połowiczności, z półprawd i jałowych schematów! Wszystko, co mnie, wydawać się mogło uroczymi próbami uatrakcyjnienia mej wewnętrznej pustki, nieudolnymi, ale żarliwymi staraniami wzbogacenia jej o mało znaczące, ale stanowiące choćby prowizoryczny wystrój gadżety i ozdobniki, było w rzeczywistości bezmyślnym zagracaniem wolnej przestrzeni, czekającej na coś, co wypełni ją całkowicie i bez reszty, rozrośnie się i zagarnie mnie kompletnie. Zrozumiałem wreszcie, że prawdziwie wielka myśl, nie da się sprowokować w tak prymitywny i wulgarny sposób. IDEA nie mogła tu zamieszkać, jeśli nadal miałaby pozostać niepokalaną i jedyną. Jeśli w ogóle zauważyła me nędzne zabiegi, (o jakże się teraz ich wstydzę) to z pewnością krzywiąc swe idealne oblicze, odwracała głowę szukając swego miejsca w zupełnie odmiennej scenerii. Nie tak zaprasza się wielką damę, faux pas było niewybaczalne. Wszystko, co mogłem zrobić, to jak najprędzej wyrzucić te wszystkie ubogie kuzynki skończonej doskonałości. jedną z nich niosłem właśnie pod pachą na śmietnik, a wnętrze swe jak najdokładniej wysterylizować, na wypadek, gdyby jednak nieprzewidywalna fortuna, nagle miała okazać się zaskakująco hojną. Dziś właśnie postanowiłem raz na zawsze skończyć z bylejakością – z mą kondycją dotychczasową – definitywnie i nieodwołalnie. Nie pozostawało mi nic innego, jak przeciwstawić się i odciąć od stada. Powoli w moje serce wstępowała otucha. Zaczynałem rozumieć procesy, które zachodziły w moim wnętrzu. To, co działo się tam w środku i napawało mnie takim niepokojem, było niczym innym, jak tylko oczyszczaniem duszy. Wymiataniem wnętrza ze zbędnych i zaśmiecających ją dogmacików i atrap wartości. Ta sterylizacja była więc niezbędna. Potrzeba mi było Boga i to Boga żywego. Tego chciałem doświadczyć! Zapragnąłem nagle prawdy namacalnej, nie kwestii, nie symboli! Chciałem go doświadczyć, poczuć, zasmakować. Chciałem by zaistniał realnie, spełnił się inaczej – jako ciało – a przestał być słowem. Chciałem by zaistniał dla mnie nie Bóg wszystkich ludzi, lecz mój, dla mnie – specjalny. By on naprzeciw mnie – ja naprzeciw niego. Ja i On – ja dla niego, on dla mnie. Herezja rozpierała mnie. Wyzywałem Boga. Niechże stanie się drzewem, chmurą, psem, bałwanem, szpakiem. Niech wreszcie się stanie!!! Nie Bogiem, a znakiem. Chcę go dotknąć, poczuć! Znaleźć, wyzwać na straszne spotkanie oko w oko z człowiekiem, twarzą w twarz. Jeśli taki wielki, nie straszna mu małość. Niech się przyoblecze w małość, w szaty człowiecze. Niech się stanie małym – niech będzie człowiekiem! Jeśli zaś człowiekiem, niech się stanie mną – bom ja jest na końcu (cóż za wyrafinowanie w bluźnierstwie cynicznym – chciałem się pomniejszyć). Jakież wyuzdanie, wielkie świętokradztwo pod pozorem cnoty. Czym było to wezwanie jak nie aktem skruchy. Któż bowiem zdobyć może się na akt taki, jeśli nie skrajny grzesznik świadomy swej skazy (potwornej swej pychy). Jakież poplątanie skromności i pychy, pokory i buty! Jeśli ja nim nie mogę, niech on mną się stanie. Skrajność jakaś rosła we mnie i ciągle pęczniała. Czułem jak staje się twarda, wielka niczym skała. I już sam się bałem –cóż to za szaleństwo zalęgło się we mnie? Jakaż ostateczność – byłem doprowadzony sobą do ostatka. Doszedłem nagle na skraj duszy – dalej mógł być tylko On, lub nieskończona przepaść. Jeśli jest i jeśli posłucha, to wtedy ja Bogiem, Bóg mną. Może chociaż da się go rozgniewać, byle go sprowokować, byle go doświadczyć! Majaczyłem w malignie nagłego pragnienia. Przecież nie jest niemy, przecież jest miłością, a wiec widzi mękę, czuje me cierpienie, pojmuje rozterkę. Nie da mi oszaleć! Nieskończony! Jeśli nieskończony, to jak mam ocaleć? Musi mnie roztrzaskać – marną mą maluczkość swą potworną wielkością. Przecież nie przeżyję, będę musiał zginąć. To beznadziejne. Cóż to za parada, jakbym śmierć wołał. Jeśli go ujrzę, przestanę być sobą, stanę się aniołem, albo go zbezczeszczę. Jak niewierny Tomasz żądałem sprawdzenia. Jakbym chciał się przekonać, dostąpić zbawienia. Chciałem pokonać słabość swoją, bez wysiłku i z bożą pomocą. Bluźnierstwo moje dotarło do szczytu. Chybotało chwile, majaczyło mgliście. Czułem, że jeśli nie przerwę go nagle, posiądzie mnie i pogna w krainę odludną wiecznego złudzenia. Ogarnął mnie smutek straszny, śmiertelny, nieskończony i jak nicość pazerny. A wiec pustka, nic, nie było nikogo. Wstrząsnął mną śmiech straszny, okrutny śmiech bezbożny, śmiech pusty, diabelski, niczym jęk demona. Resztkami świadomości wpadłem w odrętwienie. Ogarnął mnie stupor. Kręciło mi się w głowie. Czułem, że coś musi się wydarzyć. Sam już nie wiedziałem co teraz wypada mi robić. Ogarniała mnie od dawna zaczajona desperacja. Zatrzymałem się, jakby jakaś tajemna siła osadziła mnie nagle na miejscu. Stałem nie mogąc się zupełnie ruszyć – czułem jak pot zimną strużką spływa mi po plecach. Byłem zupełnie mokry. Stałem i patrzyłem jak oniemiały. Po drugiej stronie ulicy dzieci biegały wokół śniegowego bałwana. Drzewko wymsknęło się spod mego zdrętwiałego ramienia i gruchnęło rozpaczliwie, jak przedszkolak niedorajda, w kaszkowatą kałużę pełną błota pomieszanego z lodem. Krok… drugi… trzeci… stanąłem! Stałem jak bałwan, któremu odpadł właśnie nos i wszystko mu jedno. Serce me biło jak rozbujany do granic wytrzymałości metronom. Tym razem z podniecenia, że to, co dzieje się ma jakiś sens, że tak być musi. Wszystko to, co wydarzyło się w mym życiu, prowadziło mnie właśnie tutaj, do tej chwili i stanu, w którym może już nastąpić przemiana człowieka przypadkowego w istnienie prawdziwe. Jakaś rezolutna dziewczynka schyliła się i podniosła pomarańczowy bałwani kichol, otrzepała go ze śniegu:
– To po to, żebyś mógł zgadnąć co będzie dzisiaj na kolację – powiedziała do białej, gładkiej kuli, zadzierając swoją małą szczelnie opatuloną główkę. Następnie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła dwa niewielkie węgielki:
– Będziesz miał teraz oczy. To po to, żebyś widział jaki świat jest piękny! – powiedziała bardzo poważnie i z namaszczeniem. Bałwan nie reagował. Być może ośmielona tym faktem, dobrze czując się w roli demiurga, sięgnęła jeszcze raz do swojej kieszeni i wyciągnęła długie sznurowadło. Wspięła się na paluszki i powolnymi ruchami dokładnych rączek, poczęła wgniatać je w twarz ciągle obojętnego bałwana. Kiedy tym sposobem udało jej się otrzymać promienny uśmiech, wyraźnie zadowolona ze swoich poczynań, odsunęła się nieco i po krótkiej ocenie całości powiedziała: – A to, po to, żebyś mógł być szczęśliwy. I wszyscy, którzy cię zobaczą, by mogli cieszyć się wraz z tobą! – wtedy właśnie, w tym momencie, wszystko się zaczęło!
Nagle zrozumiałem. Drzewko obrażone i nadąsane, jak porzucona kobieta, leżało pozornie martwe i obojętne. Wystarczył energiczny ruch ręką, otrząsnęło się i nabrało dawnego wigoru. Krok, drugi, trzeci. Coś jednak dzieliło nas murem zazdrosnej obcości. Na przekór sobie, choć zupełnie tak jak należy w tym dniu, tachałem ten głupi wiecheć. Ten tani wyświechtany symbol rzeczy tak odległych, że aż śmiesznych. Tymczasem nieopodal jakaś workowata postać zamaszyście waliła w szaro-bury dywan. Zakląłem cicho pod nosem. Kląłem od niedawna. Odrzuciłem skrupuły kiedy przestałem wierzyć w te brednie o grzechach i sądzie. Byłem wolny. Ulica Pusta była ślepa (zresztą, może było zupełnie odwrotnie). Musiałem zawrócić. Rozglądałem się za jakimś śmietnikiem. Bęcwał uśmiechał się idiotycznie i chyba kpiąco. Wokół cisza, dzieciaki znikły. Poczułem jak rośnie i tężeje we mnie fala nagłej determinacji. Przyspieszyłem kroku. Chwilę później mierzyliśmy się oko w oko, nos w marchewkę, usta w sznurówkę, miotła w choinkę. Ja w niego – on we mnie. Czułem jak pot występuje mi na czoło. Zebrałem się w sobie i patrzyłem. Patrzyłem i patrzyłem, jakbym chciał nieszczęśnika roztopić ogromem mojego patrzenia. Ale im bardziej patrzyłem, tym bardziej topiłem się ja. Pot zalewał mi oczy, patrzeć dalej było niepodobieństwem – albo coś zrobię, albo przegram z kretesem. Stał, jedna na drugiej, kulami swoimi wciskając się w siebie, w śnieg wrośnięty, jak gdyby chciał staniem tym przygwoździć ulotną zwykle uwagę przechodnia. Staniem strasznym zaskoczyć, zastanowić, utwierdzić wszelką ulotność chimeryczną, nietrwałą, która się nie ostoi w zestawieniu z tą stałością zastałą, statyczną, brzemienną. Była w tym staniu jakaś skrajność, jakaś ostateczność i rozpęczniała buta istnienia ewidentnego, na wskroś namacalnego, niepodważalnego, na jaką stać tylko niepomijalny i ważny wielki KONKRET. Przecie niedawno zmaterializowany, choć świeżo na świecie, dopiero chwilę, już okrzepły w blaszanym hełmie na łbie i z włochatą miotłą. Puszył się butnie swoim marnym stanem, jakby to było nie wiadomo co. Jakby był królem rzeczy, jak żołnierz materii z misją zbawczą, ten śniegowy przechrzta – bałwani misjonarz. Parsknąłem śmiechem. Bałwan epatował swą śnieżnobiałą kulistością, kłuł w oczy marchewkowym nosem, drażnił niemym śmiechem, prowokował bezruchem. Bałwańskością swoja niewymuszoną, niepodważalną obezwładniał, rozmiękczał, tłamsił. Czułem jak mnie upodabnia, bałamuci, zbałwania. Jak ja naprzeciw niego bałwanieję dobrowolnie i cicho. Jak bałwanieję dobrowolnie, chcąc jak on idealnie, być niewymuszenie sobą – jak najnaturalniej i nieodwołalnie. Wyzuwałem się z siebie, by się wśliznąć w bałwańską bezpretensjonalność w byciu sobą, w siebie się wciskaniu aż do zapadnięcia. Miażdżeniu sobą, siebie odciskaniu. To właśnie sprawi, że zaważę – tego było mi brak i tu moja słabość – w owym rozrzedzeniu. Ależ to był Bóg Konkretu – to właśnie był mój wróg największy. Jego Bałwańskość miłościwie mi królująca, Niepodważalność Kulista KONKRETU. Jakże byłem ślepy, jakże zaślepiony, iż mogłem siebie doprowadzić, dopuścić do takiego zbałwanienia. Zamachnąłem się potężnie! Biała głowa rozsypała się prawie bezszelestnie. Gar potoczył się aż na ulicę z brzękiem. gdzieś nieopodal rozszczekał się histerycznie pies. Zachłysnął się jak śmiechem i nagle ucichł. Natarłem ponownie. Druga kula stawiła większy opór. Była już przymarznięta i cięższa. Tam, w środku gdzieś, musiała skrywać się NIESKOŃCZONOŚĆ. Wżarłem się rękami w lodowate wnętrze, rwałem je pazurami, darłem aż do bólu – bez skutku. Nic tylko śnieg zbity, stary, uleżany śnieg. Cofnąłem się dwa kroki i rozpędem skoczyłem z góry. Opanowała mnie furia niszczenia! Skakałem i deptałem niczym obłąkany. Wkrótce ze stratowanego śniegu wystawała tylko marchewka. Marchewka! Ależ byłem zaślepiony. Marchewka, zwykła marchewka! Zniszczyłem, zburzyłem, zbezcześciłem konkret. Burząc – jedynie w ten sposób, wydawało mi się – potrafię sprowokować ideał, by się w końcu objawił. Czułem się potwornie, w głowie mi huczało, puls przyspieszał, pojawiły się dreszcze i pierwsze uderzenia rosnącej gorączki. Ciało me rozpalone i mokre ogarniał drążący na wskroś paniczny niepokój. Gorączka rosła niewątpliwie, lecz czułem, że nie ma dla mnie żadnego wytchnienia. Droga wiodła pod górę, przyspieszyłem kroku. Coś mnie gnało. Prędzej! Wbiegałem na szczyt góry, której nazwę znałem. Była to góra mego niespełnienia. Zleżałych, obumarłych od dawna idei, które mnie uwodziły i więziły przez lata. Byłem na cmentarzysku, gdzie jedna na drugiej spoczywały chwile. Chwile puste – chwile nieistnienia. Byłem już stracony, a przecież w moje całkiem nowe siły wstępowały. Jakby wolny od dawnej słabości, wreszcie mogłem stawać od nowa do boju. W głowie kołatała się jedna myśl – naprawić! Naprawić, za wszelką cenę naprawić. Czułem jak całe moje ciało młodnieje i wypełnia się niespotykaną energią. Ruchy stały się pewne i sprężyste. Myśl jasna i szybka. Wszystko tętniło szaleńczym rytmem. Jakby próbując nadrobić stracony czas, gnałem na oślep przed siebie, szukając pierwszej nadarzającej się okazji do uczynienia dobrego uczynku. Zżerała mnie nagła żądza czynienia rzeczy niezaprzeczalnie dobrych. Nagle zacząłem żyć na dwieście procent. Każdy ułamek sekundy tętnił wykorzystaniem. Byłem pochłonięty przez dobro, dobru przeznaczony
i szczerze oddany. Rozpoczęło się szaleńcze spalanie. Płonąłem gwałtownie, niepohamowanym ogniem, który rozsadzał me piersi i palił skronie. Byłem opętany i niecierpliwy, dusza moja domagała się uczynków totalnych. Pędziłem na oślep, szepcząc bezwiednie dziwaczną modlitwę bez słów, jedynie jakimiś niedoartykułowanymi zgłoskami żebrząc o litość, gryząc język do krwi, na wylot, na wskroś, byle tylko zdążyć odkupić zło i zbawić umęczoną mą duszę – gdy nagłe przed oczyma zamajaczyła mi grupka ludzi. Wtedy właśnie się poślizgnąłem. Leżałem nieruchomo. Czułem, że życie powoli uchodzi ze mnie. Leżałem, czułem, lecz było mi wszystko jedno, nie zależało mi na sobie już zupełnie. Wszytko jedno, niech wreszcie się stanie, co z tego, świat nawet nie zauważy, poradzi sobie pewnie lepiej beze mnie. Nic już nie jest w stanie mnie tu uratować! Po pół godzinie leżenia w półletargu, nagle wydało mi się, że coś usłyszałem. Gdzieś pode mną jakiś szelest, szmer coś nieokreślonego, a jednak nie dającego spokoju. Wgryzłem się dłońmi w masę śniegu nieco rozmiękczonego odwilżą. Po chwili wokół bryzgały białe grudki, które jeszcze niedawno bałwanem były, a teraz zmieniały się w bezładne sterty śnieżnej breji. Trzeba mi było ruchu nawet absurdalnego, ruchu na przekór bezruchowi, który więził i dławił. Czemu tak gorliwie kopałem, co mnie tu napadło? Co kazało drążyć? To był impuls, nakaz chwili, jakiś wewnętrzny imperatyw zrodzony z ekstremum sytuacji granicznej. Tak bywa wszak czasem, kiedy to instynktownie rzucamy się na oślep w któraś stronę, choć nic nie wskazuje nam drogi. Kiedy mamy ten rodzaj ufnej, olbrzymiej pewności w siłę opatrzności, która zmusza nas tam właśnie podążać. Tak było tym razem! Trwało to dobre dziesięć minut. Rękawy dawno stały się mokre od zanurzania w śnieżnej masie, skóra paliła w kontakcie ze śniegiem, lecz nie zważając na nic parłem naprzód. W końcu dotarłem do gołej ziemi. Tu i ówdzie poczęły wystawać kępki żółto-zielonej niegdyś trawy, porastającej trawnik wokół szkoły. Postanowiłem nieco odpocząć i usiąść. Brakowało mi tchu. Wyraźnie poddałem się bowiem jakiejś rozpaczliwej iluzji, uległem swoistej psychozie na skutek zmęczenia i strachu. Może to gorączka rozpaliła mnie do tego stopnia, że działałem bezładnie i na ślepo. Usiadłem, a śnieg dopasował się do mnie, czyniąc siedzenie czynnością niezwykle przyjemną. Cisza! Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Uniosłem głowę. Gwiazdy lśniły matowym blaskiem na nieboskłonie grudniowego nieba. Noc miała pewnie właśnie swoje apogeum i byłoby bajecznie, gdyby nie owa marność nad marnościami we mnie i fiasko poszukiwań. Pomimo rozpaczliwego paroksyzmu w celu zbawienia duszy i odnalezienia siebie, byłem oto zmoczony, zrozpaczony i całkowicie zrezygnowany. Wszystko na nic! Beznadziejność mej sytuacji znów dała znać o sobie. Nie mogłem absolutnie nic zrobić, by wydobyć się ze stanu tego wewnętrznego potępienia. Spuściłem głowę, powoli zaczynałem drzemać. Mogła być druga, albo trzecia w nocy, gdy nagle usłyszałem coś. Niby nic, ale w stuporze nocnej ciszy wydało się, że to jednak było coś z pewnością. Niewyraźnie, trudne do określenia coś. Zamarłem w nasłuchiwaniu. Złudzenie. Kolejne tej nocy, ileż ich dotąd doświadczyłem. Miałem gorączkę, więc mogło mi się wydawać. To nic być mogło, nie coś, lecz nic właśnie – myślałem zrezygnowany. Wtem jakby ponownie i znów coś zabrzmiało. Przystawiłem głowę do ziemi. Bzzz! Tak! Wyraźnie: bzzzz! Coś bzyczało. Tym razem usłyszałem wyraźnie. Coś, ponad wszelką wątpliwość (o, jakże trzeba mi było tej nocy pewności pod jakąkolwiek postacią!) Coś bzyczało. Powoli począłem przekładać grudki śniegu z lewej na prawą stronę, wpatrując się w ziemię. Nagle ręka moja natrafiła na coś białego. Chwyciłem oburącz niczym zdobycz na łowach. Była to pokrywka. Pod nią szklany słoik, taki, w jakim można kupić dżem albo nawet ketchup. Otarłem go z resztek śniegu. Słoik wydawał się pusty i już miałem cisnąć go w krzaki, gdy znowu – „bzzz”! Podniosłem go ku górze. Księżyc akurat wypełzł zza olbrzymiej chmury. W jego zimnym blasku dojrzałem rzecz jakąś, która na dnie słoja leżała nieruchomo. Powoli, z pietyzmem, począłem odkręcać wieczko. Szło opornie. W końcu puściło. Co to? Coś leżało na dnie. Podszedłem kilka kroków w miejsce gdzie światło latarni jeszcze docierało. Zajrzałem. Mucha! Na dnie słoja leżała mucha. Mucha w środku zimy! Martwa. Niemożliwe, słyszałem bzyczenie. Lecz czemu się nie rusza? Może to mroźne powietrze ją zahibernowało pomyślałem i pochyliłem się nad słojem. Począłem delikatnie chuchać. Ścianki naczynia powoli pokrywały się parą. Owad się nie ruszał. Może to były ostatnie jej bzyki, pomyślałem. Wydała ostatnie tchnienie i już miałem ją wyrzucić, kiedy nagle rozwibrowało się powietrze we wnętrzu słoja. Skrzydła zamieniły się w szarą mgiełkę. Mucha ożywała, zaczęła znów bzyczeć i jeździć na plechach po tafli denka. Począłem jeszcze intensywniej chuchać. Muszę ją ogrzać, muszę ją uratować, muszę dodać jej życia! Muszę –myślałem gorączkowo i całe me jestestwo zespoliło się w jednym, jedynym pragnieniu: uratować muchę! – Muszę muchę! Muszę muchę! Muszę muchę – powtarzałem rozpalonymi wargami. Ocalić jej życie. Więc po to kopałem, po to ryłem w śniegu, po to bałwana zniszczyłem! Musiałem wszystko to pokonać – aby ją uratować. Dobry uczynek! Więc jednak się udało – mogę wracać do domu! Huraaaa! Zaczynać od nowa, mogę się ocalić. Jeśli potrafię ocalić istnienie obce, potrafię też siebie! Pędziłem przez miasto ze słoikiem pod pachą. Mucha żyła! I ja poczułem że odżywam, że zyć będę. Muszę, muchę, muszę…
KONIEC