Opowiadania

Bomba (wersja audio -audiobook)

BOMBA (fragment)

 Stoję na środku peronu trzeciego i czekam na pociąg, lecz jest mi dziwnie, niejasno. Może to ciężkie śniadanie, a może sen niezbyt krzepiący – bo za krótki – sprawiły, że jakoś mi obco w środku i nienazwanie. A przy tym, stało się coś na świecie, gdzieś, daleko. Tragedia, trupy, śmierć! Widmo wojny wychynęło znienacka i wszystko stało się niepewne, już nie tak jednoznaczne jak dotąd. Spokój duszy prysł niczym bańka mydlana i jakaś niestabilność wszechrzeczy poczęła wisieć w powietrzu. Natrętnie, nisko, dławiąco. Rozstrój także mnie się udzielił – w środku coś nie tak – lecz co zrobić, świat – światem, brzuch – brzuchem, a mnie jechać trzeba sto kilometrów z okładem – jak gdyby nigdy nic, jak dawniej. Cóż począć – jadę! Pociąg. Wsiadam. Szukam miejsca dla siebie. W przedziale siedzi trzech brodatych mężczyzn. Młodzi, nawet bardzo młodzi, lecz już dawno w habitach, jakby całe życie. Dziwni! Prawosławni? Mnisi? Nie wiem, mijam. Myślę – głupio, trzeba było dziś, dziś właśnie tam usiąść! Tam dziś będzie bezpiecznie, bezpieczniej niż gdziekolwiek. Oni cisi, pokorni i sacrum jakieś wiozą tam pod habitami, więc bezpiecznie i nic stać się nie może. Czuwają by zło się nie pleniło i na straży stoją – chociaż siedzą – lecz jakby – na stojąco siedzą. Głupio, nazbyt może pochopnie mimo nich przeszedłem. Idę dalej przed siebie raźno, choć – coś mi się wydaje – niepotrzebnie idę. Od nich wszak spokój bije – a mnie spokoju trzeba, cisza – a mnie ciszy… otucha, pewność, ech… – naprzód idę, choć w sobie się wracam. Wiem! Brody! Brody, mnie tak pchają. Brody jakieś nieludzkie, niepotrzebne, kozie, więc… idę, nie idę, a raczej uciekam, przed tymi brodami. Brody gdzieś zostawiam, hen daleko w tyle i idę. Nowy wagon, ludzie nowi, lecz i tu duchowny, choć już inny całkiem. Ksiądz! Ksiądz zupełnie łysy – bez brody, ani śladu włosa. Alleluja! Tu siądę. Obok dwie kobiety. Uśmiech. Nie, dwa uśmiechy. I mój uśmiech, spóźniony, ale jednak. Miło. Ruszamy. On naprzeciw. Kręci się, wierci się, jakby leciutko w kącikach ust uśmiecha, lecz ja jakiś zważony, nieswój, omal obrażony tym jego humorem dobrym, w siebie się zapadam, rozpościeram gazetę i zagłębiam w lekturze. Odgradzam się szpaltą, niczym tarczą ochronną – tam stosowne zdjęcie wczorajszej tragedii. Jedziemy. Ciepło! Kobiety pod kurtkami  śpią? Nie śpią? Ja w każdym razie czytam. Upływa całe pół minuty. Zerkam. Oczy ma zamknięte, uśmiecha się szeroko, drętwo, całkiem beznamiętnie. Dłonie pod narzutką poruszają się miarowo, jakby coś się tam działo. Bowiem dzieje się coś, odbywa, całkiem potajemnie. Usta rozwarte lekko, bezwiednie, utkwione nieruchomo w twarzy, sugerują całkiem coś innego. Jednak coś się dziać tam musi, czuję to. Coś wystaje. Koraliki. Różaniec. Odmawia różaniec! Przebiera palcami. Modli się! Nie śpi! Skupiony, ufny, rozmodlony w sobie, modli się pod sutanną omalże bezczelnie. Więc nie śpi, ot tak sobie pusto i niefrasobliwie, jak to śpi się w pociągu dla zabicia czasu, lecz troszczy się, stara, ba – może nawet walczy! O, widać w tym zaiste najwyższy szacunek dla wszelkiego istnienia, tym dobitniej, iż tu czas się szanuje – czas, a więc samą kwintesencję bytu. Oblizuje wargi i poczyna nimi poruszać miarowo. Przebiega mnie dreszcz, nieprzyjemne wrażenie, jakby do mnie mówił. Bzdura – oczy ma zamknięte, ale jednak przebiera wargami, palcami, porządkuje, koi. Konsekruje? Nie wiem! Wszak jakaś ulga, lekkość już rodzi się we mnie. Rozluźniam się, powoli uspokajam. Odprężenie nagłe i totalne spływa na mnie nieprzebraną falą. Ciepło robi się, ciepło i przyjemnie. Uśmiechają się obie me współpasażerki. Ksiądz oczy ma zamknięte. Zbudowany wstaję, wychodzę na korytarz, i do toalety. Kiedy wracam – wszystko po staremu. On oczy ma zamknięte, modli się. Jest bezpiecznie! Siadam. Chyba sam się prześpię. Teraz mi już wolno. Mija pół godziny, lecz jakoś pomimo zmęczenia usnąć dziwnie nie mogę, sen do mnie nie przychodzi. Próbuję znów, znowu i raz jeszcze. Spoglądam na zegarek – dobry kwadrans minął. Coś dziwnie mnie uwiera. Nie, nie w żebra, lecz tuż obok! Coś! Co? Nie wiem. Przeszkadza! Piłuje! Ciśnie! To złudzenie,  śpij – mówię sobie! Jak, kiedy nie mogę?! Otwieram oko, jedno, drugie, daję za wygraną. To na nic – vis major – już usnąć nie zdołam. Rozglądam się leniwie, ziewam – nudno! Patataj, patataj telepie się pociąg. Przeciągam się, prostuję ramiona. Nagle – cały tężeję! Cóż to?! Napis!  ”Kura”! „Kura” – tu, na lewo! „Kura” z dużej litery, pisana kursywą…

 

 

Dziura (fragment)

DZIURA (fragment)

Jechaliśmy! Gdzie? Gdzieś w las, w pole, w nieznane. Rzucało nami na boki i zimno wciskało się wszędzie. Autobus zmrożony, dziki, trzeszczał nieprzejrzysty i obcy. Jechaliśmy. Ktoś umarł, daleko, na Wsi Zabitej Dechami. Ktoś z dalekiej rodziny, właściwie daleki krewny, więc cóż robić, trzeba, wiadomo, pogrzeb. Koniecznie w ostatnią drogę należy wszak wyekspediować bliźniego swego. Jechaliśmy, a mróz trzymał, zamykał, więził. Rodzina duża, rozrzucona na przedzie, dalej my – krewni i znajomi, dalej jacyś obcy, dosiedli się po drodze. Siedzieliśmy teraz razem, jeden obok drugiego, stłoczeni, nieznający się nawzajem. Reszta pasażerów to jakieś ciotki, kilku dawnych sąsiadów, znajomych z pracy, kolegów ze szkoły albo wojska, słowem –  prawie cały autobus obcych sobie ludzi. Ciemno, szyby nieme, zamrożone milczały, jak to w grudniu, o czwartej po południu. Szarówka, wokół śnieg i czerń, zima niedzisiejsza, jakby sprzed stu laty. Ludzie zziębnięci powtulani w płaszcze, cisi, prosto z roboty, zmęczeni, milczący. Niechętnie się człowiek w taki mróz wyrusza, jeszcze ciężej się wybrać na pogrzeb. Radio grało i można było myśleć cokolwiek i nawet zapomnieć o wszystkim, ale to nie takie proste. Jakaś ciotka kazała je wyłączyć natychmiast, więc kierowca przyciszył tak, że teraz tylko jemu szumiało. Dla nas tylko warkot silnika pozostał i grubasa chrapanie na przedzie – słowem desperacja! Próbowałem uciec w myśl płochą i poczynałem planować wyjazd na narty i wspomnienia zeszłorocznej wyprawy stanęły mi przed oczyma. Chęć wyżycia się jakaś dzika, zrodziła się we mnie, że aż nieswojo mi się robiło i nieprzyjemnie ciepło. Starałem się nie myśleć o niczym, o niczym w ogóle. Bujało, telepało na boki.  Musiałem się chwilę zdrzemnąć, bo kiedy otworzyłem oczy, usłyszałem, jak ktoś mówi coś do mnie. Jakaś starsza kobieta coś wyraźnie mruczała pod moim adresem. Nie przejmując się moją obojętnością, prowadziła na głos swój monolog wewnętrzny, choć do mnie przecież mówiła:

– Taki to już los człowieka, ani się obejrzy i go nie ma, a nie mógł to pożyć, jeszcze młody był, przecie młodszy ode mnie i gdzie to mu się spieszyło, ale widać taka wola boska. Tylko, czy zdążył tu wszystkie sprawy pozałatwiać, bo to różnie z ludźmi bywa. Ja tam na przykład, co miesiąc do spowiedzi chodzę i pokutę odprawiam, tak na wszelki wypadek. Bo gdyby tak nie daj Bóg, nie daj Boże coś mi by się stało, to … eee,  lepiej dmuchać na zimne.

–          Pani, takie zimno, a pani się jeszcze dmuchać chce. Tu trza chuchać i to ostro, bo się ogrzewanie zepsuło – rzucił ktoś z głębi autobusu.

Śmiech gruchnął zdrowy, wiejski. Całe towarzystwo, wszystko niby z miasta, powoli do swych korzeni wracało. Twarze pokraśniały i teraz jak okiem sięgnąć na siedzeniach rozpierały się gęby Chwostów, Smalców, Tobołów, Kałmuków, Jasioków, Mżygłodów, Bryndzarzy, ale już oszlifowanych z deka przez cywilizację, przez pisk tramwajowych szyn,  przez internet – więc już nieczystych, zhybrydzonych miastem, niejasnych, nijakich, bo rozpostartych pomiędzy formami. Tacy ludzie są zawsze groźni w swym napięciu, które być ciągle musi maksymalne. Ta dynamika, zdolność do natychmiastowego ruchu, swego rodzaju czujność mieszka w nich ciągle i bierze się z owej niestabilności, jaka stała się ich udziałem. Z tego braku przynależności, zaszeregowania jasnego muszą w każdej chwili być gotowi do skoku na nowe flanki ziem niezdobytych, a już obiecanych. Tacy ludzie w sobie są ciągle w drodze ku stanom swym przyszłym. Ja byłem pomiędzy nimi i też pomiędzy, jak i oni, w każdym tych słów znaczeniu – więc bratem im byłem, chociaż może i gardziłem, a może i podziwiałem, kiedy tak patrzyłem na tego i owego.

Choć z ust coraz szerzej otwieranych buchały kłęby pary, powoli jakby się ocieplało. Ten i ów czapkę zdejmował, jakby chciał pokazać: „Patrzcie jakim gorący, co mi tam takie mrozy”. A jechało towarzystwo nieliche, rodem jak z łapanki. Bo też pewnie i tak być mogło! Wszak nie każdy w mróz taki chętnie z domu wyrusza. Przeważały kobiety, one w ogóle bardziej niż mężczyźni zdają się znajdować w uroczystości żałobnej jakieś tajemne walory. Przede mną siedziała na oko pani dyrektorowa, w czapce z lisa, nieco jednak za dużej, choć ciepłej niewątpliwie. Lecz czy to by zabić zapach piżma, jaki od skóry zwierzęcej mógł buchać, czy też jak to miała w zwyczaju, najwyraźniej nadużyła perfum, czego efekt mogłem ja swym nosem szczególnie łatwo rejestrować.  Pseudoparyska nuta przebijała się z łatwością przez zmrożone powietrze, dodając atmosferze nieco surrealu. Mało już widziałem, szarówka szybko w nieprzebrane ciemności przemieniona sprawiała, iż percypowałem już głównie nosem i uchem. Z lewej dobiegał mnie odór świeżej, swojskiej kiełbasy. Ktoś nie zdążywszy w domu dojeść tutaj się posilał, a z tyłu – tu nie jestem pewien – to przez owe perfumy – dolatywał mnie od czasu do czasu, wyraźny aromat czystej wódki. Niestety wypitej ewidentnie wczoraj. Kakofonia ta straszna, dawała się znosić jedynie za przyczyną mrozu, inaczej strach pomyśleć. Otrząsnąłem się z obrzydzeniem. Gwar stopniowo narastał, ludzie oswojeni poczynali rozmawiać. Dochodziły mnie strzępki zdań różnych, na poły urwanych, wydartych uchem siłą spomiędzy odgłosów silnika…